Po 5 latach – nowo narodzony

13 kwietnia 2015 roku narodziłem się na nowo. A mówiąc ściśle, przeszedłem przez serię takich przeżyć duchowych, które gdybym miał nazwać, to nazwałbym właśnie tak. Co prawda wiem, jak tę sytuację nazywa moja rodzina: to jest nawrót choroby. Jednak dla mnie, to co odczuwam wewnętrznie, to jest właśnie narodzenie się na nowo.

Prawdę mówiąc, te wydarzenia trwały dłużej niż jeden dzień i trudno powiedzieć, kiedy dokładnie nastąpił poród. Można je jednak podzielić na te przed trafieniem do szpitala i te po. Nie opiszę tutaj wszystkiego, gdyż nie sposób opisać wszystko. Jednak spiszę kilka faktów.

Zaczęło się od tego, że spóźniłem się do pracy. W zasadzie, gdyby mnie obserwował ktoś uważny, mógłby już wtedy stwierdzić znamiona choroby i przepisać odpowiednie leki. Ale jak się spóźniłeś, spytasz. Otóż wstałem rano z budzikiem. Umyłem się, zjadłem śniadanie i usiadłem. I jak usiadłem tak siedziałem. Myślałem, że tak właśnie powinienem postąpić. Przesiedziałam tak z godzinę. Wydawało mi się, że to Bóg mnie trzyma. W każdym razie, nie mogłem się ruszyć. No dobra, może i mogłem, ale nie chciałem. Wiedziałem, że właśnie się spóźniam do pracy. Przerażało mnie to i fascynowało jednocześnie. Zaczęły się telefony. Najpierw szefowa, potem szef. W pewnym momencie wyrwałem się z transu i odebrałem telefon. Dzwonił szef. Pytał, czy zaspałem. Powiedziałem, że nie, że obudziłem się jak trzeba, ale nie wyszedłem. Jadąc do pracy zastanawiałem się, jak ja się z tego teraz wytłumaczę i stwierdziłem w końcu, że to całe przedsięwzięcie, to nie była na pewno sprawka Boga, bo gdyby była, to nie musiałbym nikogo okłamywać. Dojechałem do pracy. Powiedziałem szefowej, że zaspałem. Nikt mnie później nie wypytywał o tę sprzeczność zeznań.

Innym razem siedziałem sobie w pracy. Coś mnie cały czas męczyło. W końcu wykrzyknąłem „Idź precz szatanie!”. Nie było to łatwe, gdyż obok mnie siedziała koleżanka, a u góry szef z szefową. Trochę trwało zanim przezwyciężyłem strach, jednak w końcu to zrobiłem. Ludzie stwierdzili, że to taki dzień i że oni też się tak czują. Wyszedłem na dwór z psem. W tedy po raz pierwszy naprawdę szczerze, z głębi serca, modliłem się na głos.

Byłem raz w domu u rodziców i rozmawiałem z tatą. W zasadzie, to ja zwykle nie rozmawiam z tatą, ale wtedy nastąpił wyjątek. Mówiliśmy o jego pracy. On twierdził, że jego szefostwo utrzymuje, że ludzie źle pracują. I choć wszyscy wiedzą, że pracują dobrze, to szefostwo ciągle twierdzi, że pracują źle, bo gdyby przyznali, że pracują dobrze, to musieli by dać im podwyżki. Może nie oddałem tego teraz zbyt wiernie, ale jak to wtedy usłyszałem, to tak mną wstrząsnęła logiczna sprzeczność jego twierdzeń, że się popłakałem. Okazało się, że tata jest nieszczęśliwy dlatego, że wszyscy mu wmawiają, że źle pracuje, chociaż wszyscy wiedzą, że pracuje dobrze.

Pamiętam też kilka mniejszych wydarzeń. Na przykład, wracałem rowerem od rodziców do domu i płakałem jak bóbr. Pół osiedla mnie słyszało. Płakałem, bo ja pójdę do nieba, a moja rodzina do piekła. Pamiętam dyskusję z Bogiem. Mówię: może jest chociaż odrobina szansy... może chociaż cień skrawka odrobiny szansy, że pójdą do nieba. A potem: to nie jest statystyka, to nie jest statystyka, powtarzałem – bo zrozumiałem, że na pewnym poziomie rozumowania to, ile ludzi trafi do nieba, to jest właśnie statystyka.

Inne mniejsze wydarzenie polegało na tym, że patrzyłem przez okno i pojąłem, że tu wszystko ma być nowe. Wszystko będzie nowe, począwszy ode mnie, od mojego mieszkania, aż po cały świat. Wszystko będzie nowe. Ale na razie nie jest i musimy się wszyscy męczyć.