Po 5 latach – w drodze do Świecia

W końcu doszło do tego, że jadąc do pracy zboczyłem z drogi. Poczułem, że po tym wszystkim, co przeżyłem, nie mogę tak po prostu pojechać do pracy i żyć dalej jak normalny człowiek. Pojechałem więc na Szczecin. Dlaczego na Szczecin? Bo spojrzałem na drogowskaz i akurat Szczecin rzucił mi się w oczy. Skręciłem więc na Rondzie Kujawskim i pojechałem na Szczecin. Czułem wtedy, że mi ciąży wszystko, co mam. Chciałem być wolny. Wyrzuciłem z samochodu plecak, w którym miałem: telefon, dokumenty, portfel i pieniądze. Następnie zaparkowałem na poboczu, powyrzucałem z samochodu wszystkie rzeczy, czyli płyty CD i jakieś papiery i dalej poszedłem pieszo. Naprawdę nie wiem, jak chciałem dojść do Szczecina na pieszo. Zwłaszcza, że zdjąłem bluzę i buty. Ale czemu Szczecin – nurtowało mnie pytanie – i doszedłem do wniosku, że Szczecin jest bez sensu i że od teraz idę do Huberta do Katowic. Tak więc powtarzałem jak mantra: Hubert Sebesta, Katowice. I wierzyłem święcie, że Bóg jakoś mnie do tego Huberta zaprowadzi, mimo że nie miałem samochodu ani butów. Niestety historia skończyła się dość prozaicznie. Przyjechała policja, przyjechała karetka i zabrali mnie do szpitala psychiatrycznego. Z resztą, wcale im się nie dziwię. A gdy przyjechała policja, to było mniej-więcej tak:

- Dzień dobry, co pan tu sobie tak spaceruje?
- Dzień dobry. A, do Katowic idę do Huberta.
- Tak bez butów? A jak się pan nazywa?
- No, teraz to ja już nie wiem.
- To jak się pan nazywał wcześniej?
- Łukasz Wierzbicki.
- No to panie Łukaszu, zapraszam do radiowozu.

Próbowałem im wyperswadować, żeby mnie wypuścili. Rozmawialiśmy też trochę bardziej ogólnie, jak tam ich żony i dzieci. Później rozmowa zeszła na odwyk camp, to ich zaprosiłem. W końcu przyjechało wsparcie. Pan wsparcie nie był już tak uprzejmy. Próbowałem mu wytłumaczyć, że przyczyna zatrzymania i podstawa prawna, ale on tylko założył mi kajdanki i zaprowadził do karetki.

W końcu dojechaliśmy do szpitala. Wprowadzili mnie do jakiejś poczekalni. Byli tam też moja mama, tata, dziadek i jakiś Ukrainiec, którego bolała głowa. W pewnym momencie zacząłem rozmawiać z tatą. Przeprosiłem go za to, że kiedyś nazwałem go skurwielem. Wytłumaczyłem mu, że chodziło mi o to, że on często był niesprawiedliwy w tym, co mówił i przeprosiłem za katastrofalny brak precyzji.

Potem stało się tak, że zostaliśmy tylko ja, dziadek i ten Ukrainiec. Podszedłem do niego, nałożyłem ręce i powiedziałem „bądź zdrowy”. On jednak nie rozumiał, bo nie mówił po polsku. Spytałem więc dziadka, który zna rosyjski, jak to powiedzieć w jego języku. Gdy dziadek mi powiedział, powtórzyłem to Ukraińcowi. Spytałem też dziadka, jak po rosyjsku jest „Jezus Cię kocha”, ale nie chciał mi powiedzieć, gdyż dziadek jest ateistą.

Później robiłem różne cyrki. Ściągałem z łóżek koce, deptałem je butami i patrząc na ochroniarza mówiłem „kochasz te szmaty, co?”. Krzyczałem też, że ja tu jestem u siebie, ponieważ Jezus wszędzie jest u siebie, a ja czułem się wtedy jak Jezus, albo jego posłaniec.

W końcu wzięli mnie do pomieszczenia zaaplikować zastrzyk. Nie obyło się bez cyrków. Najpierw rozbierałem się przeraźliwie powoli i składałem dokładnie swoje ubrania. Później próbowałem zawstydzić pielęgniarza sugerując, że jest gejem. W międzyczasie wszedł Ukrainiec i powiedział, że już go nie boli głowa. Na to ja stwierdziłem, że pacjenta już nie boli głowa, ponieważ usłyszał w swoim języku, że jest zdrowy. Wszyscy mnie wyśmiali.

Położyli mnie na plecach na łóżko i przywiązali pasami. Zapakowali w karetkę i zawieźli do Świecia. Gdy tak jechałem wewnątrz ciemnej karetki, wciąż miałem nadzieję, że dojadę do Huberta do Katowic i zastanawiałem się, jaki cud zrobi Bóg żeby mnie uratować. Czy spowoduje jakiś wypadek, a ja ucieknę?